Zupełnie nie miałam pomysłu na tego-tygodniowy wpis aż do momentu, kiedy Ola nominowała mnie na Facebooku do stworzenia swojej listy książek, które miały na mnie największy wpływ. Ola, na pewno, spodziewa się uczty intelektualnej, ale tym razem jej nie zafunduję.
Zaczęłam rozkładać to pytanie na czynniki pierwsze i zastanawiać się co to znaczy, że książki wpłynęły na moje życie. W końcu postanawiam wymienić tytuły, z którymi wiążą się jakieś wspomnienia albo historie.
Do tej pory w moim życiu pojawiła się tylko jedna jedyna książka – TA JEDYNA, która była dla mnie objawieniem, gromem z jasnego nieba, miłością od pierwszego wejrzenia:
- „Czekając na Godota” Samuela Becketta. Po raz pierwszy przeczytałam ją w liceum i do tej pory znajduje się na szczycie listy, daleko w tyle zostawiając wszystkie inne pozycje.
- Następny był „Paragraf 22” Josepha Hellera. Przeczytałam go jednym tchem i od razu okrzyknęłam swoją ulubioną książką. (Nie jestem pewna czy teraz też bym tak pomyślała, bo było to w czasach, kiedy moja wizja świata była czarno-biała, a opinie o wszystkim wydawałam bez wahania).
- Jachym Topol „Supermarket bohaterów radzieckich”. Dlaczego? Jedną z postaci jest Ivan Lamper. A tak się składa, że, kiedy po pierwszym roku studiów jeździłam ze znajomymi po Czechach, w małej wiosce pod Telczem, naszymi gospodarzami byli Ivan i Maria Lamperowie. Nie wiem jak Wy, ale ja nieczęsto poznaję osoby, o których pisze się książki, dlatego nie mogłam „Supermarketu…” pominąć.
- Książka z serii nieprzeczytanych, za to taka, która była dla mnie ZNAKIEM: na pierwszym roku WOT-u zastanawiałam się czy zdawać na bohemistykę. Myślałam nad tym, myślałam, aż pewnego dnia wsiadam do windy, a tam… na podłodze w kącie leży książka. Oczywiście czeskiego autora – „Don Juan” Josefa Tomana. Książkę przygarnęłam, studia skończyłam, może kiedyś przyjdzie czas na lekturę…
- Nie boję się jakoś panicznie zmian, ale jako osoba sentymentalna, za każdym razem, kiedy one przychodzą czuję smutek. Chyba dlatego płaczę, kiedy czytam o przemijaniu. Tak było ubiegłej zimy, kiedy czytałam „Grochów” Andrzeja Stasiuka i
- „Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa” Haruki Murakamiego.
- Antoni Libera „Godot i jego cień” – z, chyba, 300 stron lektury najlepiej zapamiętałam fragment, w którym autor po spotkaniu z Samuelem Beckettem zabiera sobie na pamiątkę puste pudełko po papierosach (albo zapałkach, aż tak dokładnie nie pamiętam), które Beckett zostawił na stole kawiarni. I bam. Odżyły moje wspomnienia z czasów, kiedy, jako licealistka, wynosiłam z teatrów co się dało: kamyki, muszelki, kartki – jako pamiątki po spektaklach dla mnie ważnych i ważniejszych.
- „Droga do Sieny” Marek Zagańczyk (Wcale nie. To taki żarcik, który zrozumieć może tylko Alutka, ale na wypadek, gdyby to czytała, umieszczam na liście)
- „Santa Lucia” Viléma Mrštíka – pierwsza książka przeczytana przeze mnie w całości po czesku. Po roku nauki języka nie było to łatwe, ale zawzięcie chodziłam do biblioteki na Koszykowej i w końcu się udało. Nie muszę chyba dodawać, że ilość poświęconego na to czasu (a trwało to co najmniej wieczność) była odwrotnie proporcjonalna do ilości zrozumianego tekstu.
- No i wreszcie, wspomniana już gdzieś w którymś wpisie książka o Marku. Autora ani tytułu nie pamiętam, ale pierwsze w życiu wyrzuty sumienia, które przyszły później pozostały niezapomniane.