Jeszcze o gościnności i jedzeniu w Armenii

Marszrutka do Erywania odjeżdża z dworca w części Tbilisi, która nazywa się Ortachala. Nie miałyśmy przy sobie nic do jedzenia, tylko półtoralitrową butelkę z piciem. Chyba naiwnie myślałyśmy, że znajdziemy rozkład jazdy i w oczekiwaniu na autobus kupimy jakieś jedzenie. A poza tym, na mapie Tbilisi i Erywań są tak blisko, że myślałyśmy, że przejazd zajmie nam około 3 godzin. Zajął, z tego, co pamiętam,co najmniej pięć, chociaż wydaje mi się, że nawet dłużej. Rozkładu, oczywiście, nie było. (Jak mówi „druga Marta”, czyli nie ja, tylko koleżanka, z którą jeździłam: na Zachodzie Europy nie ma przygody, bo wszystko jest za dobrze zorganizowane, na przykład są rozkłady jazdy).

Akurat, kiedy przyszłyśmy na dworzec, na peronie (a dokładniej gdzieś z boku, poza peronami; perony były zarezerwowane dla dużych autokarów tureckich, czyli zachodnich, przewoźników)  stały dwie marszrutki do Erywania. Nie było szans, że się tam wciśniemy (my może tak, bo akurat są dwa wolne siedzenia, ale bagaże to z nami raczej nie pojadą), myślałyśmy, że będziemy musiały trochę poczekać, bo  z tego, co wiedziałyśmy, to marszrutki odjeżdżają co godzinę. Okazało się, że nie doceniłyśmy pojemności gruzińskich pojazdów i pomysłowości gruzińskich kierowców. Znalazło się miejsce i dla nas, i dla naszych bagaży, jak również dla kilku ormiańskich pakerów, kilku Gruzinów i trójki Holendrów, ich trzech plecaków i gitary. Nie muszę chyba dodawać, że w ten sposób wszelkie zasady BHP zostały brutalnie złamane.

Wyposażone w zero jedzenia, zero pieniędzy gruzińskich czy ormiańskich, za to w odrobinę picia i trochę dolarów, przekroczyłyśmy granicę wzbogacając się o tysiąc dram (za wizy zapłaciłyśmy dolarami, a resztę wydano nam w dramach). Marszrutka zatrzymała się przy drodze, po godzinie stania na granicy, urządzono godzinną przerwę tuż za granicą. Przy budce z kebabem. Uzbrojona w tysiąc poszłam poprosić o kebaba wegetariańskiego, czyli kebaba bez kebaba. Same warzywa. Pan Sprzedawca trochę się zdziwił, zaprowadził mnie do kuchni i kazał paluszkiem pokazywać, które warzywa sobie życzę. Dostałam dwa placki z warzywami w środku, zapytałam ile płacę, ale pan machnął tylko ręką, jakby jedzenie bez mięsa się nie liczyło. I tak dostałam w prezencie obiad. To było moje pierwsze zetknięcie z Armenią.

Nad jeziorem Sevan

Wszystko zaczęło się, kiedy spotkałyśmy Panią, która wyjaśniła nam jak mamy dojechać do Martuni. Czekała z nami, bo przecież nie znamy ormiańskiego alfabetu i nawet gdyby przyjechał autobus, to nie wiedziałybyśmy dokąd jedzie…

Czytaj dalej „Nad jeziorem Sevan”