Nad jeziorem Sevan

Wszystko zaczęło się, kiedy spotkałyśmy Panią, która wyjaśniła nam jak mamy dojechać do Martuni. Czekała z nami, bo przecież nie znamy ormiańskiego alfabetu i nawet gdyby przyjechał autobus, to nie wiedziałybyśmy dokąd jedzie…

Chociaż właściwie, to wszystko zaczęło się dzień wcześniej. Szłyśmy do miasta… Pomieszkiwałyśmy wtedy w domku nad jeziorem, jakieś 3 kilometry od miasta (tak przynajmniej twierdził taksówkarz, który nas tam zawiózł)… jeszcze jeden dzień wcześniej przyjechałyśmy do miasta Sevan z Tbilisi [nie bezpośrednio,oczywiście. Najpierw przyjechałyśmy z Tbilisi do Erewania, a potem z Erewania do Sevan. Było po zmroku, a w Sevan latarnie, mimo że są, to nie działają, więc najlepszym rozwiązaniem było iść przed siebie i rozglądać się na boki w nadziei, że gdzieś z boku jest jakiś hotel. –Vam nada taxi? – co chwila zaczepiali nas nachalni taksówkarze. – Nam nada komnata – odpowiedziałam w końcu swoim koślawym rosyjskim. Taksówkarz chwilę pomyślał, gdzieś zadzwonił, zapakował nasze plecaki i zawiózł nas do domku, a wszystko to za wytargowaną wcześniej cenę ok. 6 zł]).

Armenia, Sevan

No więc szłyśmy do miasta i chciało nam się pić. Przy drodze stała budka z kebabami (w Armenii przy drogach często stoją budki, a przed nimi coś na kształt grilla, przygotowuje się tam coś, co tubylcy nazywają kebabami, a co do naszych kebabów jest niezbyt podobne. Na mój gust wygląda to jak mielone mięso na patyku, które potem zawija się w tortillę i dorzuca do tego grillowane warzywa). Weszłam do budki, kupiłam co chciałam i ucięłam sobie bardzo krótką pogawędkę z jakimś starszym Panem, który zapytał czy podoba mi się w Armenii, ja na to, że tak, bardzo i że idę teraz z koleżanką do miasta, na co Pan zaoferował, że nas podwiezie. Chwila moment i już jego czarna wołga z nami w środku stała w centrum. Grigorij (podczas przejażdżki zdradził nam swoje imię) dał nam swój numer i zapraszał do siebie (moje drzwi zawsze stoją dla was otworem), do Martuni. Dlatego właśnie następnego dnia poszukiwałyśmy autobusu do Martuni.

autobus

Spakowałyśmy plecaki i spacerkiem znowu ruszyłyśmy do centrum Sevan. Po drodze jakiś staruszek, który zdawał się trochę obłąkany, bo mówił sam do siebie, podszedł do nas i dał nam po cukierku. Wtedy wyszło na jaw, że staruszek chyba jednak nie był obłąkany i nie mówił sam do siebie, tylko do nas.

Jak już wspominałam, spotkałyśmy Panią, która czekała z nami na autobus. Tylko że nagle Pani zniknęła. I wtedy czekał z nami sprzedawca arbuzów. A potem Pani wróciła. A z Panią Pan. Pan mówił trochę po polsku, bo jakieś 15 lat temu przez 7 lat mieszkał w Polsce. Bardzo się zmartwił, kiedy usłyszał, że nie ma już Stadionu Dziesięciolecia i że już nic na nim nie można kupić, bo kiedyś żył ze sprzedaży rzeczy kupionych na tym Stadionie. Pan pożyczył samochód od kolegi, podwiózł nas do drogi, po której miała jechać marszrutka do Martuni , ale ponieważ uznał za bezsensowne czekanie na nią, zatrzymał jakiś samochód, pogaworzył chwilę z jego kierowcą, po czym wpakował nasze plecaki do tego samochodu, pożegnał się z nami i nigdy więcej nas nie zobaczył.

na kemping

Kierowca samochodu nie mówił po rosyjsku (nie żebyśmy my mówił, ale zawsze się jakieś kilka zdanek wymyśliło i jakoś się rozmowa toczyła), więc jechaliśmy po cichutku. Sądząc po tym, że jechał na jeden dzień do Górskiego Karabachu (no dobra, kilka słów zamieniliśmy) i po butelkach wódki na tylnym siedzeniu, nasz kierowca był, jak to się nieładnie mówi, mrówką. (Można też powiedzieć przemytnikiem, nie wiem czy to ładniej, ale na pewno wprost). Kiedy już dojechaliśmy do Martuni, Pan Prawdopodobnie Przemytnik zboczył z trasy, żeby wysadzić nas w samym centrum miasta.

A wtedy to już tylko szybki telefon do Grigorija, chwilka czekania i znalazłyśmy się na ormiańskiej wsi. Niewiele się różniła od polskiej. Poza tym, że w Polsce nigdy nie spotkałam się z tym, żeby dwóch policjantów pilnowało, żeby nikt nie robił zdjęć jakiejś rzece wpływającej do jeziora. I że na żadnej polskiej wsi nie widziałam tablicy, na której jest napisane,  że był tam Czyngis-chan. I że u nikogo w domu na ścianie nie widziałam portretu Stalina.

w Martuni

Dodaj komentarz